poniedziałek, 11 maja 2015

Rowerowe LGBTiF

No dobrze. Nie jesteśmy Wyścigiem Pokoju, już na pewno nie TransCarpatią. Co tu dużo mówić, nie jesteśmy nawet Świętokrzyską Ligą Rowerową, jednak nogi mamy sprawne i wiemy jak ich używać.
Po raz trzeci ruszyła i dojechała cała i zdrowa ekipa kieleckich queerowerzystów.
Tym razem trasę obrałem nostalgiczną: śladami pierwszej Inicjatywy Świętokrzyskiej i jej jedynego rajdu pieszego. Zaczęliśmy znów w centrum, ale przejazd ścieżką rowerową pomiędzy nielicznymi jeszcze z rana spieszonymi Kielczanami, to etap niewart pikseli na Waszych monitorach.
Dopiero spod wiosennej Karczówki zaczęła się prawdziwa mordownia, kocie łby ulicy Poklasztornej (na maratonach nazywaliśmy taką trasę "aborcyjną") pod górkę są równie męczące jak z górki. Z wyciem wiatru w uszach, duszami na ramionach i zaciśniętymi zębami stoczyliśmy się w stronę Dalni i Grabiny zostawiając klasztor za plecami. Dalej było łatwo, bo asfalt, bo płasko i równo, przynajmniej dookoła Bruszni, i na Białogonie, którego paskudny kościół z mijaliśmy tocząc dyskusje na uwielbiane przez religijnych fanatyków tematy.
Nasze rowery i nie bójmy się tego powiedzieć, mięśnie nie były przygotowane na pokonanie Patrolu, ale rzuciliśmy mu wyzwanie na kolejny, lub jeszcze następny, albo w bliżej nieokreślonej przyszłości raz. Zgórsko żegnaliśmy bez żalu, bo choć mieścina ładna i malowniczo położona, to jednak cele mieliśmy daleko bardziej ambitne, więc przez las czerwonym szlakiem do Raju (jego jaskiniowej wersji) i dalej bez chwili odpoczynku. Dopiero w kamieniołomie Szewce pozwoliliśmy sobie na przystanek i podziwianie dewońskich wapieni oraz uprawiających turystykę pieszą panów, których o takie zainteresowania byśmy nie podejrzewali (no dobra nie podziwialiśmy, bo byli brzydcy, ale wzbudzili nasze zdziwienie, to prawie to samo). Czmychnęli przed nami, a my wśród skrzypień i zgrzytów mechanizmów łańcuchowych wspięliśmy się na Okrąglicę, by ujrzeć piękny masyw Zelejowej. Panów z siłowni zostawiliśmy hen z tyłu, a my ile sił w łydkach jechaliśmy dalej od północy objeżdżając wspomniany masyw dostaliśmy się na Zelejową.

Nie polecam wspinania się z rowerem na czerwony szlak w tym miejscu, ale rowery można w miarę bezpiecznie przykuć w jednym z kamieniołomów i przespacerować się szczytem od jednego nieczynnego wyrobiska, do drugiego. Jak na to miejsce ruch turystyczny był wzmożony, bo nie tylko wycieczki gimnazjalistów, alpiniści amatorzy, ale też nasi zaprzyjaźnieni siłacze pojawili się na horyzoncie (mają parę chłopaki, trzeba im przyznać). Krótka odsapka przy tabliczce generała Zaruskiego i znów byliśmy w siodłach kierując się prosto na zamek w Chęcinach. Senny i nudny ryneczek z jego odnowioną płytą i niezbyt imponującymi fontannami opuściliśmy uzupełniwszy elektrolity, by dalej skierować się do kolejnego kamieniołomu w Korzecku.
Opis pożałowania godnej dewastacji tego miejsca sobie daruję, by jadem nie pluć na służbowy laptop. Ideę kolejnego geoparku w regionie ratują jedynie: planowane "zielone dachy", panele słoneczne i elewacja z polnych kamieni, choć może to ja nie mam gustu. Zachęcam do wyrabiania sobie własnej opinii.

Opis drogi powrotnej z uwagi na lekki udar słoneczny oraz wątpliwe uroki pobocza trasy E7 pozostawiam Waszej wyobraźni.
Dalej już tylko fragmenty fotorelacji, które zamieszczam dzięki uprzejmości wynalazców i producentów aparatów fotograficznych wbudowanych w telefony komórkowe.






2 komentarze:

  1. A panowie z siłowni nie wzbudzili w Tobie przypadkiem post factum niezdrowych podejrzeń? Tylko we dwóch, samotni pośród dzikich ostępów...

    OdpowiedzUsuń
  2. Oglądając kiedyś dokument "Klatka" na temat ustawek kibolskich, oraz nielegalnych walk "bokserskich" zastanowiła mnie swoista homoerotyczna aura tych spotkań. Nie śmiałbym panów z siłowni podejrzewać o niezgodne z boskim prawem zainteresowania, ale coś jednak było na rzeczy :)

    OdpowiedzUsuń